Felieton Gilberta Bińkowskiego
Czytaj pozostałe felietony
Obserwuj nas także tutaj:
Rower to przykład potęgi ludzkiej wyobraźni. Dwa koła, jedno po drugim, mechanizm napędzający i kierownica, a do tego utrzymuje się w pionie jedynie tylko w ruchu. Taki Amsterdam; na 750 tys. mieszkańców, w mieście rowerów jest aż 600 tys. (Właściwie, kto w ogóle prowadzi takie statystyki?).
Zduńska Wola szczyci się ilością ścieżek rowerowych rozciągających się przez miasto; niestety bez jednej choćby wypożyczalni, czy zestawu rowerów miejskich, trasy te nie są wykorzystywane przez grupę, która właściwie najbardziej tego potrzebuje – przyjezdnych.
Na jaki plan renowacji czy konspekt przebudowy miasta nie spojrzeć, ostatnimi czasy wszystkie kierują się ideą “miasta piętnastominutowego”. Pomysł zakłada rozmieszczenie placówek zdrowotnych, urzędowych i innych ważnych dla mieszkańców ośrodków w odległości około 15 minut od siebie – tak, żeby trasę można było pokonać właśnie rowerem lub pieszo.
Zduńska Wola – celowo, bądź nie – w ideę taką się wpisuje; niby nigdzie nie jest daleko, ale spacerek jednak zajmuje czas. Z pociągu do szkoły, ze szkoły na zakupy, po drodze do bankomatu, potem na umówione wizyty, a jeśli czas pozwoli, złapanie w biegu posiłku, który chociaż udaje obiad i z powrotem na dworzec. Takim schematem poruszam się codziennie po mieście przynajmniej ja, oczywiście na pieszo przez cały czas.
Idea miejsca, którego mieszkańcy rankami spacerują do sklepu na codzienne zakupy spożywcze, po śniadaniu spieszą rowerem do urzędu, po czym wracają do mieszkania i siadają do pracy jest w istocie kusząca. Problem stanowi to, ile osób faktycznie może pozwolić sobie na taką codzienną rutynę.
Przecież nie każdy, kto w Zduńskiej Woli pracuje bądź uczy się, mieszka w bloku ledwie za rogiem. Ile mniejszych miejscowości okala przecież to miasto? Ile ludzi codziennie dojeżdża?
Skupię się więc na przykładzie swoim własnym – osoby z trudnościami zdrowotnymi, codziennie dojeżdżającej i spędzającej w Zduńskiej Woli przynajmniej 10 godzin. Dzień w dzień.
Wpisanym w koncepcję, 15-minutowym spacerem można przejść się na dworzec PKP. Nie dość, że wschód słońca w akompaniamencie chłodnych świateł na peronach wygląda prześlicznie, zajmując miejsce na ławce można obserwować fale ludzi przepływającej przejściem podziemnym do miasta.
Ze strony Łodzi, tak samo jak z Sieradza codziennie na peron wysiadają nawałnice, każdy zajęty własnymi sprawunkami. Po kilka osób z każdego pociągu wsiądzie w taksówkę, cała reszta natomiast wyrusza do miasta pieszo. Śnieg, deszcz, czy inne zawieruchy, bez względu na pogodę, hordy ruszają podbijać świat.
Zorganizowanie całego dnia w rozbiegu wymaga umiejętności logistycznych godnych osoby pracującej w takowej branży. Co, gdzie i kiedy załatwić, żeby uniknąć wracania się i nadmiernych wycieczek pieszych, przy tym na wszystko zdążając. Istny horror dla stawów, kiedy z Sieradzkiej ruszasz w podróż na Kilińskiego, po czym wracasz się z powrotem, bo akurat tak wypadają terminy konkretnych spotkań.
Miejskie rowery jakiś czas temu przestały istnieć, autobusy rzadko kiedy zgrywają się z rozkładem pociągów, lub czymkolwiek innym kiedy człowiek akurat tego potrzebuje, a na hulajnogę elektryczną nie każdy może sobie pozwolić. W takim wypadku, najbardziej dostępnym środkiem transportu są własne nogi. Zazwyczaj obolałe, chłodnymi miesiącami również przemarznięte – ale dostępne.
Oczywiście, regularne spacery są korzystne dla zdrowia, zarówno fizycznego jak i samopoczucia, ale pokuszę się o pewne stwierdzenie; codzienne, kilkukilometrowe wycieczki piesze, w deszczu, śniegu, czy innej burzy piaskowej, chodzenie o każdej porze dnia i nocy może nie być aż tak satysfakcjonujące jak krótkie, skąpane w słońcu przechadzki.
Z teczką bądź plecakiem, zestawem survivalowym stworzonym do przetrwania w “miejskiej dżungli” i zestawem ubrań na każdą pogodę – to właśnie standardowe wyposażenie takowego miejskiego podróżnika. O całej reszcie szpargałów nie wspominając – naturalnie, nosząc ze sobą 8+ godzin materiałów i spraw do załatwienia, będą miały one swoją wagę. Nie tylko emocjonalną.
Przecież butelka wody, portfel i klucze luzem wrzucone do torby to nie jest wystarczająco zasobów, żeby robić notatki, oddawać projekty i transportować ze sobą tony papierów. Do zestawu należy dopisać zeszyty i inne kajety, jakieś niezawodne pióro, dodatkowe torby, gdyby trzeba było coś zabrać ze sobą, a nadto apteczkę, śrubokręt i nożyk, które regularnie znajdują wszelakie zastosowanie w – mojej przynajmniej – rutynie codziennej.